Sześć tygodni temu rozpoczęłam zupełnie nowy etap swojego życia – bez Kuby. Jednak nie mam zamiaru w tym poście rozlewać się i rozpisywać na temat uczuć, które zawładnęły moją duszę i umysł po rozstaniu. Nie ma to najmniejszego sensu. Przez te sześć tygodni nauczyłam się chociaż starać się nie przejmować sytuacjami, na które nie mam najmniejszego wpływu. Rozpacz, żal, złość, rozpamiętywanie – przeszłam przez wszystkie emocje, jednak doszłam do wniosku, że one niczego nie zmieniają. Nie poprawiają mojego humoru, nie układają mojego życia, nie pomagają. Od dłuższego więc czasu staram się osiągnąć stuprocentowy spokój i sens tego wszystkiego. Chociaż może to źle brzmieć, ponieważ jako tako sensu życia nie straciłam nawet na moment. Ostatnie miesiące (pomimo ogólnie negatywnego końca) nauczyły mnie doszukiwania się w każdym momencie mojego życia pozytywnych aspektów. Nawet w chwili, kiedy niejedna osoba uznałaby, że ‘świat się skończył’, ja podświadomie czuję, że będzie dobrze. Fakt, w danej chwili jest źle, ale może jutro, może za miesiąc, czy rok życie uśmiechnie się do mnie tak, jak ja uśmiecham się każdego dnia. Czasem szczerze, a czasem sztucznie chcąc przekuć ten uśmiech w prawdziwą radość. I co raz częściej mam ochotę zarażać ludzi dookoła mnie tą radością. Nie rozumiem tego, jak często sami sobie szukają problemów lub smucą się ‘na siłę’ zamiast powiedzieć sobie, że ‘będzie dobrze, na pewno dam radę’. Najgorszym momentem i pierwszym krokiem do prawdziwej rozpaczy jest przyznanie przed samym sobą, że nie da się rady pokonać pewnych przeciwności. Za każdym razem gdy dopadały mnie takie myśli, usilnie je odpędzałam i dlatego przetrwałam. Chciałabym, żeby każdy się tego nauczył, bo da się, tylko trzeba chcieć. A znacznie ułatwia to życie i sprawia, że jest piękniejsze.

To jedna sprawa. Drugą myślą, którą chciałam się podzielić jest ciekawa przemiana, która zaszła w moim postrzeganiu własnej przyszłości i własnego życia. Można powiedzieć, że bardziej zaczynam rozumieć kobiety, które wybrały samotne życie, realizując się zawodowo, czy poświęcając własnym pasjom, które kolidują z założeniem rodziny. Nie mówię, że sama zdecyduję się na samotne życie. Mówię tylko, że rozumiem. Albo przynajmniej tak mi się wydaje. Może po prostu zaczynam rozumieć i podoba mi się ten stan. Ogarnia mnie podniecenie na myśl o przyszłości, otwiera się moje serce, mój umysł i dusza na wszystko to, co mnie otacza. Bardziej cieszę się każdym dniem. I nie chodzi o to, że dzieje się tak tylko przez niedawne rozstanie. Moje wątpliwości, co do tego, czy widzę się w roli matki i żony przedstawiałam na blogu już wcześniej kilkakrotnie. Czas uzyskany po rozstaniu, nowe doznania, nowe znajomości, nowe życie sprawia, że potęgują się we mnie pewne uczucia i myśli.
Znów wróciłam do czytania książek i zrządzenie losu chciało, że trafiłam na książkę Beaty Pawlikowskiej. Od zawsze wydawała mi się być niezwykle interesującą kobietą. I nie zawiodłam się sięgając po jej pozycję. W jeden wieczór wchłonęłam połowę 330stronnej lektury nie zwracając uwagi na to, że dawno minęła północ. Przewracając kolejne kartki miałam wrażenie jakbym odnalazła wreszcie kogoś, kto mnie rozumie. Nawiązałam swoisty ‘dialog’ z autorką, która może wydawać się naiwną idealistką ze względu na swoje patrzenie na świat. I właśnie to jej podejście do życia, ludzi, świata tak bardzo mi odpowiada. Ale o tym napiszę następnym razem. Jak skończę czytać i wszystko dobrze przemyślę.